SalveNET

Home / Przeczytaj  / Jak chcieć, kiedy się nie chce?

Jak chcieć, kiedy się nie chce?

Karolina Radomska

 

Na to pytanie odpowiadam sobie niemalże każdego dnia. Można by powiedzieć, że jestem ekspertem w kwestii niechcenia i ratowania wszystkiego w ostatnim momencie.

 

Warto zaznaczyć, że istnieją różne „niechcemisie”. Jedne, bardziej przyjazne, inne do odstrzału przy pierwszym spotkaniu. Jak wyglądają? Pierwsze, bardzo brzydkie „niechcemisie”, przychodzą do nas wtedy, gdy mamy do wykonania coś ważnego. Prezentację na uczelnię, sprawozdanie w pracy, akcję w wolontariacie. Czasami te misie pojawiają się przed spotkaniami, odwiedzinami ważnych dla nas osób.

 

Jak sobie poradzić z tym gatunkiem „niechcemisiów”?

 

Po pierwsze, trzeba uświadomić sobie, że to zależy tylko i wyłącznie od nas, ile o nich myślimy i jak daleko wyprowadzą nas w przysłowiowe pole. Dotyczą spraw naprawdę ważnych, w większości naszych wyborów życiowych. Dlaczego? Ponieważ to my wybraliśmy sobie zawód/uczelnię/organizację charytatywną. Jeżeli notorycznie nie chce nam się czegoś dla tych miejsc robić, oznacza to, że powinniśmy bardzo poważnie zastanowić się nad tym, czy jesteśmy we właściwym miejscu. Praca nie powinna być przykrym obowiązkiem w żadnym wieku.

 

No dobrze, a co jeśli te misie nachodzą nas sporadycznie, albo w kwestiach, na które nie mamy wpływu?

 

Wtedy najważniejsze to zachować spokój i nie pozwolić im się ponieść. Usiąść i przypomnieć sobie, że tylko martwe ryby płyną z prądem. Warto też uświadomić sobie, że to, co robimy, ma wpływ na innych, nieustannie przecież oddziałujemy na siebie nawzajem. Może dzięki mojemu poświęceniu ktoś będzie miał lepszy dzień? Myślę, że to jest zdecydowanie gra warta świeczki.

 

A co z innymi „niechcemisiami”?

 

Nie chce mi się iść na adorację, nie chce mi się wstać na dodatkowy wykład, nie chce mi się wyjść na spacer. W teorii, jeśli ulegniemy pokusie pozornego odpoczynku, a tak naprawdę, marnowania czasu, pozornie nic się nie stanie. Możemy przecież zostać w tym wygodnym łóżku, obejrzeć kolejny serial.

 

W takich przypadkach najlepsze, co możemy zrobić, to zastanowić się nad alternatywnymi scenariuszami reszty naszego dnia. Dlaczego? Bardzo proste! Nic nie robiąc, możemy jedynie stracić, przegapić coś ważnego, a nawet najeść się wstydu z jakiegoś powodu. Czy aby na pewno chcemy przegapić nasze życie? W przyszłości móc wspominać jedynie bohaterów seriali? Nie doświadczać nowych smaków, nie poznawać ludzi, ba, nie poznawać samego Boga?! Gdy sprawę postawimy przed sobą w ten sposób, entuzjazm do nowych wyzwań zacznie wkraczać do naszej codzienności i coraz mniej będzie „niechcemisiów” w naszych głowach.

 

Mam jeszcze jeden prosty lifehack, który odmienił moje życie. Nastawiam budzik na 5 minut wcześniej niż powinnam wstać. Gdy już mnie obudzi, włączam sobie „Uratowanych” zespołu TGD (ale sprawdzi się w tej roli większość energicznych utworów) i nastrajam się pozytywnie do czekającego mnie dnia. Od tamtej pory zawsze z łóżka wstaję z uśmiechem na ustach. Modlę się i pod opieką samego Boga ruszam w świat pełen wyzwań. Z radością i optymizmem.

 

Podsumowując, nie warto poddawać się za każdym razem, gdy nam się nie chce. Najlepszym lekarstwem na to jest porządna analiza sytuacji, odnalezienie bodźców, które stymulują nas do działania oraz nieustanny kontakt ze Stwórcą. On najlepiej zna swoje dzieło, czyli każdego z nas z osobna. Gdy będziemy Go prosić o energię i siły za każdym razem, gdy będziemy mieli wrażenie, że nam się nie chce, mimo że bardzo się staramy, by być przepełnionym optymizmem do powierzonych nam zadań, otrzymamy je.