SalveNET

Home / Przeczytaj  / Świadectwo siostry Idy, która przeżyła dwie śmiertelne choroby

Świadectwo siostry Idy, która przeżyła dwie śmiertelne choroby

„I wtedy przed oczami właśnie stanął mi ten moment moich ślubów, kiedy obierałam sobie Pana Jezusa za mego Oblubieńca i Pana. I pomyślałam, że rzeczywiście to On jest Panem mojej historii, mojego życia i tak naprawdę w moim życiu może zrobić to, co chce, tak jak chce. W taki sposób zaczęłam patrzeć na moją codzienność. Ważne było dla mnie to, żeby dziękować Panu Bogu za to, co jest, za to, co mam” – opowiada s. Ida, felicjanka, która przeżyła dwie śmiertelne choroby.

 

Diagnoza jak wyrok

 

„Mam na imię siostra Ida i jestem od ponad 20 lat felicjanką. Chciałabym się podzielić moją historią przechodzenia z życia do śmierci. Takim ważnym dla mnie punktem i momentem w moim życiu były moje śluby wieczyste, które złożyłam już dwanaście lat temu. Wtedy to był taki moment, kiedy pomyślałam sobie, że jestem człowiekiem spełnionym, szczęśliwym, że mam to, czego od zawsze pragnęłam, że pracuję z dziećmi, że jestem po studiach, że właściwie to jest taki idealny moment i że zawsze tak będzie, że nic się nie zmieni. Po niespełna dwóch latach trochę ten scenariusz mojego życia się zmienił, ponieważ zaczęły się pojawiać jakieś komplikacje z moim zdrowiem i okazało się w ostateczności, że mam stwardnienie rozsiane. Dla mnie ta diagnoza była wtedy jak wyrok i pomyślałam sobie, że to szczęście nagle tryska jak taka bańka mydlana, że zaczyna się jakiś nowy etap w moim życiu, zupełnie nieznany. Taki, którego się boję, który przeraża mnie, napawa wielką niepewnością. Było to o tyle trudne, że znałam osoby, które chorują na stwardnienie rozsiane, więc od razu przed oczami pojawił mi się taki czarny scenariusz, że za chwilę pewnie nie będę chodzić, nie będę mówić, będę jeździła na wózku i tak naprawdę to moje szczęśliwe życie w jednym momencie się zmieni. Straci swoją ważność, nie będzie już pracy z dziećmi. I wtedy przyszła taka myśl na modlitwie, że przecież moje życie nie należy do mnie, że ja nie mam wpływu na to, co w tej mojej rzeczywistości się pojawi”.

 

Początek choroby

 

„I wtedy przed oczami właśnie stanął mi ten moment moich ślubów, kiedy obierałam sobie Pana Jezusa za mego Oblubieńca i Pana. I pomyślałam, że rzeczywiście to On jest Panem mojej historii, mojego życia i tak naprawdę w moim życiu może zrobić to, co chce, tak jak chce. W taki sposób zaczęłam patrzeć na moją codzienność. Ważne było dla mnie to, żeby dziękować Panu Bogu za to, co jest, za to, co mam. Nawet jeżeli było to czasami trudne do przyjęcia, to były to takie impulsy, takie momenty dziękczynienia, uwielbienia Pana Boga za to, co mam, za to, kim jestem, za to, co jeszcze jest mi dane. Bardzo szybko po pierwszym rzucie stwardnienia rozsianego pojawił się drugi. Wtedy lekarze włączyli mnie w leczenie interferonem. Miałam codziennie robić sobie zastrzyki. I właściwie taka była perspektywa mojego życia, że dopóki jakoś te leki działają, to będzie dobrze. A później nie wiem, co będzie, jak będzie, jak to moje życie dalej się potoczy. Okazało się, że leki dobrze zadziałały i właściwie przez dwa lata nie było żadnych rzutów. Czułam się dobrze, więc pomyślałam sobie, że otwiera się znowu jakaś perspektywa spokojnego, szczęśliwego życia. Podjęłam wtedy nawet bardzo odpowiedzialny obowiązek, bo pomyślałam sobie, że mam na tyle siły, na tyle zdrowia, żeby coś takiego zrobić”.

 

Kolejna choroba

 

„Zmieniłam wspólnotę i bardzo się cieszyłam, ale niestety czas tej radości i takiego spokoju trwał bardzo krótko, ponieważ okazało się, że zaczynają się wysokie temperatury, że przestaje pracować moja wątroba, nerki. Bardzo wtedy pomogli mi moi przyjaciele, którzy są lekarzami. Zaczęli szukać mi szpitala, w którym zrobiono specjalistyczne badania. Tak naprawdę nie wiedziałam, co się dzieje. Kolejny raz ciemny scenariusz wpisał się do mojej historii życia. Po prawie roku stwierdzono u mnie, że mam nowotwór, że to jest chłoniak tkanki podskórnej. Z jednej choroby, można powiedzieć, wpadłam w jeszcze gorszą. I choć po ludzku wydawało mi się, że nie ma żadnej nadziei na to, że będzie lepiej, to było takie niesamowite dla mnie, że wewnątrz miałam bardzo dużo spokoju w sercu. Takiej pewności, że Pan Bóg mnie przez to doświadczenie przeprowadzi, że jestem w Jego ręku i że tak naprawdę wszystko od niego od Niego zależy w tym moim leczeniu. Dostawałam bardzo ostrą chemię. To było dziewięć serii. Właściwie cały rok spędziłam w szpitalu. Przyjeżdżałam tylko na tydzień, do domu wracałam z powrotem i wiadomo, że po każdej chemii czułam się słabiej, gorzej. Jakoś tak trudno było mi wrócić do takiej dobrej kondycji i czasami osoby z zewnątrz mówiły mi o tym, że jestem dzielna, że tak przeżywam, że mam tyle w sobie nadziei, pokoju, że podziwiają mnie. Powiem szczerze, że ja wewnątrz przeżywałam zupełnie coś innego, bo miałam takie poczucie, że jest jakaś pustka, że nie doświadczam takiej bliskiej obecności Pana Boga, że ta sytuacja, którą przeżywam, jest dla mnie jakąś ciemnością”.

 

 

Zobacz więcej: