Kamienie na drodze
Joanna Paradowska
Ostatnio w Internecie, na stronie Edukacji Przygodowej, natknęłam się na grafikę ze słowami „Gdybyśmy usunęli dzieciom wszystkie kamienie na drodze, jako dorośli potykaliby się o własne nogi”. Coś mi tutaj nie pasowało. Dlaczego tryb przypuszczający? Po co „gdybyśmy” i „potykaliby się”? Przecież niektórzy rodzice tak właśnie robią. Starają się usunąć wszystkie kamienie z drogi swoich dzieci.
Antek zabrał do szkoły swoją nową zabawkę. Odkładał na nią pieniądze z kieszonkowego przez kilka ostatnich miesięcy (trochę dołożyli rodzice, ale większość uzbierał sam). Teraz chce ją pokazać kolegom. Może znajdą chwilę, żeby się nią pobawić? Chłopiec stawia zabawkę na ławce i wyciąga zeszyty z plecaka. Zaraz zacznie się jego ulubiona matematyka. Później już tylko polski i muzyka, i będzie chwila dla siebie. I dla zabawki. Niestety, już na pierwszej przerwie do Antka podchodzi Marcel, bierze zabawkę i rzuca nią o podłogę. Do szkoły przychodzą rodzice. Wszystko trwa bardzo krótko. Tata Marcela płaci za zabawkę (z nadwyżką) i przeprasza za syna. Wychodzą. Sprawa załatwiona.
Dzieci bawią się na podwórku w berka. Jest dużo krzyków, śmiechu i radości. Jedna z dziewczynek potyka się i upada. Ściera sobie kolano. Pojawia się kilka kropel krwi. Nauczycielka odpowiednio opatruję ranę i dziewczynka wraca do zabawy. Po zajęciach przychodzi po nią mama. Jest zła, że nikt jej natychmiast nie poinformował o wypadku. Zabiera córkę i jadą do lekarza. Lepiej dmuchać na zimne.
Jak co rano, Marta odwozi Michała do szkoły. Co prawda Michał jest już na tyle duży, że mógłby dojeżdżać samodzielnie, ale szkoła jest dosyć daleko i Marta chce pomóc synowi. Po prawie godzinnej jeździe samochodem (i stania w korkach), tuż pod szkołą, okazuje się, że Michał nie zabrał drugiego śniadania. A w sumie to Marta zapomniała mu go spakować. Kobieta zostawia syna w szkole i szybko wraca po drugie śniadanie. Przecież Michał nie może być głodny.
Wszystkie opisane powyżej sytuacje są prawdziwe. Byłam ich świadkiem lub usłyszałam je od znajomych nauczycieli. Podobnych historii jest więcej. Rodzice starają się usuwać kamienie trudności, niewygody, dyskomfortu z drogi swoich dzieci. Dążą do prostej, gładkiej ścieżki bez żadnych wybojów i nierówności, które mogłyby sprawić ból i utrudnić wędrówkę. Żeby tylko nie cierpiały, żeby były szczęśliwe i zawsze dostawały to, czego chcą. Co z tymi dziećmi będzie za kilka lat? Jak będzie wyglądało ich życie? Czy w dorosłym świecie nie będą „potykać się o własne nogi”, jeśli teraz nie wchodzą w relacje, w sytuacje trudne wymagające negocjacji, wytrwałości, umiejętności przyznania się do błędu? Oczywiście mówię tutaj o sytuacjach na miarę dzieci. Jeśli pojawia się poważny problem to interwencja i wsparcie rodziców są konieczne.
A czy nie podobnie jest w moim życiu duchowym? Czy nie staram się usuwać bólu i cierpienia z mojego życia albo czy nie proszę o to Pana Boga? Tak, czasami nie daję rady, nie widzę sensu i końca cierpienia. Chciałabym, żeby to wszystko już się skończyło. Tęsknię za chwilą wytchnienia. Ale mocno zaciskam zęby, ufam i idę dalej. Tego mnie uczy moje cierpienie. Kiedy potknę się o kamień i upadnę, to nie oznacza to końca drogi. Mogę wstać i iść dalej albo leżeć i czekać.
Jest tyle różnych cierpień, ile jest ludzi na świecie. Większe, mniejsze, ogromne, całkiem malutkie, takie, że ich prawie nie widać… Ktoś może przyjrzeć się swojemu życiu i stwierdzić, że w sumie to idzie prostą ścieżką i nie ma na niej zbyt wielu kamieni. Co wtedy? Czy mam się umartwiać, robić wyrzeczenia i posty? Przecież chodzi do kościoła, przestrzega przykazań, należy do wspólnoty…. Jeszcze sam ma dodatkowo coś sobie narzucać?
Tylko czy to wystarczy, żeby osiągnąć niebo? Czy takiego pytania nie zadawali sobie święci? Czy św. Maksymilianowi wystarczyło to, że był w Auschwitz? Czy św. Joanna Beretta Molla poddała się w walce o kolejne życie, nawet za cenę własnego? Czy św. Faustyna zrezygnowała z głoszenia Miłosiernego, pomimo że uważaną ją za niepoczytalną?
Tak, przyjmowanie cierpienia jest bardzo trudne. Ale wierzę, że ono mnie oczyszcza i przygotowuje do życia w niebie. Pytanie tylko, czy ja naprawdę chcę nieba i świętości?
Jeśli na mojej drodze nie ma większych trudności, to można starać się je znajdować w życiu codziennym; robić małe ofiary i wyrzeczenia, jak św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Może pojechać rowerem do pracy. Może odmówić sobie deseru po obiedzie. Może zrezygnować z jednego odcinka serialu. Nie tylko w Adwencie czy Wielkim Poście. I nie zniechęcać się, nawet jak się nie uda. To tylko jeden kamyk, o który się potknęliśmy. Wstajemy, otrzepujemy się i idziemy dalej.